piątek, 21 czerwca 2013

Ostry Vifon

     

         Czuje sie jakbym byla w trailerze jakiegos serialu sensacyjnego, bo moj ostatni tydzien mozna opisac filmowymi slowami: "Kazdego dnia walczy o przetrwanie. Kazdego dnia zmaga sie z niebezpieczenstwem. Wie, ze jest oberwowana. Musi zywic sie na ulicach, zeby przezyc..." I teraz sobie nie zartuje, bo naprawde tak sie czasem czuje. Wlasciwie to mowie tu o chwilach, kiedy wychodze do biura i z niego wracam. Mimo, ze drogi mam jakies 15 minut, to dzis pierwszy raz doszlam do domu sama. Wszystkie zakrety wygladaja tak samo, a gdzie nie wyjrze za winkiel tam ten sam Tajwanczyk sprzedaje zupki chinskie (tak na serio, to jest ich tysiace i ponoc kazdy jest inny). W te 15 minut idac do domu, musze miec oczy dookola glowy, bo szaleni skuterzysci, a dokladniej pieciu na jednym, albo kierowca i pies, badz kierowca i troje dzieci przymocowanych w roznych konfiguracjach, ewentualnie kierowca z malym poletkiem ryzu na grzbiecie maja gdzies, ze ktos idzie. Sprawe utrudnia brak chodnikow w wiekszosci miejsc i czesto trzeba isc brzegiem ruchliwej ulicy. Cale szczescie, ze w miare szybko z daleka mnie widza, to nawet zwolnia troche, zeby se popatrzec, a no i wtedy mysla ze jak maja kaski, to nie widac, ze sie gapia. Widac. Tydzien nic nie pisalam, wiec troche musze nadrobic, zatem wybaczcie dlugosc, ale trzeba znowu od poczatku.
        Na przywitanie wspolpracowicy postanowili pierwszego dnia zamowic na lunch pizze z Pizzy Hut. Bardzo zmyslnie, bo wiadomo, ze europejczyk przeciez najbardziej bedzie sie cieszyl z fast fooda..No ale nic, na tym sie skonczylo wspomnienie domu, bo od tego czasu na lunch przychodza same Vifony, tylko w bardziej azjatyckiej wersji. Oto dowod

beef noodles

        Ten worek foliowy mogl was nieco zwiesc.. A jednak! Dobrze widzicie. To zupa w worku. Wystarczylo se rozwiazac supelek i danie gotowe. A to nie byl jedyny raz. Chociaz ten ponizej byl nieco bardziej skomplikowany, bo wywar trzeba bylo dorzucic do makaranu.



         A to po wyzej to juz makaron z jakims sosem, nie wiem jakim, bo nie zawsze sa w stanie wytlumaczyc co jem, ale gwarantuje, ze to danie bylo baaardzo dobre. I pod spodem sniadanie, czyli napoj o smaku podobnym do orzechowego, ale dziwne mleczne i mdle i kanapka. Z wierzchu to nie bulka tylko jajka sadzone a w srodku mieso sosem. Ciekawy zestaw.



        Do zup czesto jest jakis dodatek w podobnym stylu jak ten powyzej. Przy tym oczywiscie pierwsze co zapytalam, to dlaczego jajko jest takie ciemne z zewnatrz, bojac sie, ze jest stare. Na szczescie technika ich wytwarzania to po prostu gotowanie przez wiele wiele godzin. Mam nadzieje.

Zeby odejsc troche od tematu samego jedzenie pochwale sie, ze zostalo mi przyznanie wlasne chinskie imie. Metoda prob i bledow ekipa wybrala dla mnie cos takiego.


     Nie wiem czy dobrze widac, ale na moje nowe imie skladaja sie slowa "summer", "dream", "sunset". Zostaly wybrane na podstawie fonetycznego brzmienia imienia i naziwska, chociaz w pierwszej wersji pasowalo im tez slowo "ko ń", ale wtedy juz nie moglabym im pomoc..
     Mam w pracy takiego biurowego zartownisia i on tez poprosil o imie dla siebie, wiec nie pozostalo mi nic innego jak przyznac mu zacne polskie imie "Andrzej". I teraz kiedy nie bede mogla sie z nim dogadac po angielsku powiem: "Andrzeju nie denerwuj sie."
   
           W pracy bywaja tez i desery. Akurat ten tort jest z okazji urodzin jedej z pan. Ale tu procz liczi na wierzchu nie bylo nic nadzwyczajnego, prawdopodobnie byl kupiony w Piotrze i Pawle. A co do slodyczny, to w ramach prezentu przywiozlam im pierniki, ptasie mleczko i krowki. Jak do tej pory wszystko zjadam sama. Ale boje sie zapytac czemu.


          Zeby nie bylo, ze moje jedzenie wyglada tylko tak dramatycznie jak wczesniej pokazane Vifony, to pochwale sie kolacjami, ktore kupuje pod domkiem u pana z takim mini sushiwozem. I uwierzcie mi, ze smakuja jeszcze lepiej niz wygladaja (moglam zrobic fotke instagramem, aby dodac wiecej dramatyzmu).


Na koniec, zeby wszystkie panie przed monitorami zemdlaly, pokaze postac, ktora czesto mozna ogladac na ulicy. COCKROACH, po polsku karaluch. Chodza sobie po zewnetrznych scianach budynkow, nie w jakichs nadzwyczajnych ilosciach, ale od czasu do czasu spogladaja niewinnie z jakiegos szyldu. Mialam tez okazje spotkac jednego na klatce schodowej i dawno tak nie skakalam po schodach jak mloda kozka. Od tego czasu nie otwieram okien. A moglismy byc przyjaciolmi..




Na dzis to koniec. Tylko chcialam wniesc apel pogodowy, ze jak wam goraco, to pomyslcie, ze u mnie jest gorzej i to 24/7 i tak bedzie jeszcze przez nastepnych kilka miesiecy:) A jutro jade ogladac jakas skale i mam nadzieje, ze po weekendzie beda fajne zdjecia.






4 komentarze:

  1. :) jest tam street view gdzie mieszkasz? Chetnie rozejrze sie po okolicy

    OdpowiedzUsuń
  2. Na moja uliczke wejsc sie nie da, ale zrobilam zdjecia, wiec niedlugo wstawie. Mam tez filmik z kawalka drogi do domu:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Droga Dom<->Praca może być ciekawa.
    Kolacje wyglądają dość apetycznie, zupami chyba bym się przejadł po paru dniach. Do tego supełki, na bank miał bym z nimi problem i co 2-gą zupę zamiast otworzyć wylał bym na siebie...(chyba, że mają magiczny sznurek który sam rozplątuję supełek.)

    Lepsze czarne jajka niż embriony, które gdzieś tam w jakimś dziwnym kraju, są przysmakiem...bleh!

    Czekam na next :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, ze troche zupa sie przejada. Dla odmiany zamowili raz fried noodles plus rosolek, ale nie widzialam roznicy i i tak wlalam z rozpedu rosol do makaronu:) calkiem ubaw mieli!

      Usuń